Czyli jak zwykle sezon na płacze ile to nie kosztuje wyprawka dla ucznia. I jak co roku nie mogę na to spokojnie patrzeć
http://kobieta.onet.pl/dziecko/starsze- … sty/hpv9yl
Matka wymyślona na potrzeby opisana w artykule jojczy jak to drogo i ciężko znaleźć strój na wf, ale:
- kupiła plecak za 500 (pięćset) złotych, bo atesty, dopasowanie do kręgosłupa, no i chyba najważniejsze - niemiecki, więc lepszy
- szuka koszulki i spodenek na wf w sieciówkach w galeriach handlowych (Dla mnie pierwszym wyborem byłaby jakakolwiek hurtownia z bielizną)
Pomijając to, nie widzę np. sensu w kupowaniu co roku nowego piórnika, kredek (ktokolwiek zużył kredki przez jeden rok szkolny?) czy czego tam jeszcze, szczególnie na kredyt w providencie tych firmach, co to naliczają odsetki o północy. Inna rzecz, że wydawnictwa też doją ile mogą i zmiany w książkach są kosmetyczne, ale trzeba kupić nowe wydanie, bo zmienili dwa zdjęcia, przestawili kolejność ćwiczeń, a cała książka jest zrobiona tak, żeby pisać w niej, a nie w zeszycie.
Offline
Mahmurluk napisał:
Inna rzecz, że wydawnictwa też doją ile mogą i zmiany w książkach są kosmetyczne, ale trzeba kupić nowe wydanie, bo zmienili dwa zdjęcia, przestawili kolejność ćwiczeń, a cała książka jest zrobiona tak, żeby pisać w niej, a nie w zeszycie.
Nie zapomnij o pomarańczowej opasce "nowa podstawa programowa" i bardziej świecącym papierze Trzeba nie trzeba- to akurat jest kwestia podejścia samych rodziców. Jakby całą klasą powiedzieli, że nie będą płacić 10 razy tyle tylko za 2 inne obrazki i kredowy papier, to nauczyciel by nie miał wyjścia. No ale widać tutaj wymyślona na potrzeby opisana w artykule matka zachowuje się nie przymierzając jak typowa modelka na wybiegu, tudzież Januszowa na mszy w niedzielę- "niech inni widzą, że mnie stać!". Stąd się biorą te torby za 5 stówek z atestami z Chin, co roku "nowe podstawy" i inne tego typu absurdy. Czyste prawo popytu i podaży.
Offline
A ja uczyłem się pisać z najlepszego elementarza w twardej oprawie. Matka obłożyła papierem (foli jeszcze nie był) i po uszach bym oberwał jak bym zniszczył. Ja dostałem po kimś a już brat czekał w kolejce. Z tego co pamiętam to do nauki pisania był zeszyt w trzy linie i żadnych ćwiczeń. Pisało się ołówkiem albo piórem na atrament. W ławkach były jeszcze miejsca na atrament ale już stalówek w obsadce nie używaliśmy. Jak każdy przepisał elementarz do zeszytu "Ala ma kota" i "Ola ma Asa" to i nauczył się kaligrafii i nikt o jakimś "dys" nie słyszał. Inne czasy, inne potrzeby i wymagania.
Ostatnio edytowany przez kambodia (2015-09-01 19:16:33)
Offline
Bo to jest to, że każdy rocznik musi (kuffa MUSI!) mieć nowy zestaw książek, bo inaczej wszystko trzaśnie. Ja aż do liceum miałem większość książek po starszym bracie i jakoś równie dobrze się z nich nauczyłem.
Choć jak raz dostałem lufę z matmy, bo kilka zadań policzyłem inną metodą... co z tego, że wynik dobry? Nie ta metoda, więc to nie z tej książki i laczek.
Offline
Ja na to miałem wyje&ane. Moi rodzice też. Nie licząc klas 1-3 w podstawówce książki kupowałem na szkolnych kiermaszach. Częstość korzystania z nich potem na zajęciach to inna sprawa, no ale w końcu "muszą być". Przeżyłem, a kasy wydałem... znacznie mniej niż inni. Z resztą jak nie widziałem tak nie widzę sensu wydawać 80-90 zeta na głupi podręcznik do angielskiego, który z góry wiadomo będę używał rok. Doliczmy do tego polski, matematykę, jakąś historię, chemię, fizykę, biologię, geografię... ładna lista się robi. A rachunek też rośnie, bo w końcu każdy ci powie, że "podręcznik musi być". Tak właściwie to tylko nauczycielka chemii powiedziała nam wprost, żeby kupować na giełdzie, bo nówki nie opłaca się mieć. A tak naprawdę to bez niego też przeżyjemy. W końcu kupiłem używki. Zamiast 80zł na angielski wydałem 10. Jedyne co to podręcznik gdzieniegdzie miał popisane ołówkiem rozwiązania. Znaczną większość nabywałem za śmieszne kwoty typu 5zł, w stanie idealnym. Jedyna różnica między tymi a nowymi? Brak oczoje&nego znaczka "nowa podstawa programowa".
Choć jak raz dostałem lufę z matmy, bo kilka zadań policzyłem inną metodą... co z tego, że wynik dobry? Nie ta metoda, więc to nie z tej książki i laczek.
Cóż- raz mieliśmy zastępstwo z matematyki z kobietą, którą cała szkoła znała z pieszczotliwego przezwiska "predator". Domyśl się czemu Cóż- wołała do tablicy, kazywała rozwiązywać jakieś śmieszne zadania. I tu się zaczyna zabawa, bo jej wizja była taka, że jednocześnie piszesz, stoisz odwrócony do klasy (więc łam tą łapę) i tłumaczysz. Cóż- ani do tłumaczenia nigdy nie byłem chętny, ani nie widziało mi się wykonywać jakichś dziwnych akrobacji- ot sobie poszedłem i pisałem. Predatorowi było to nie w smak, zaczęła się czepiać, że liczę w głowie, że nie tłumaczę, że cośtam. Skończyło się to tylko tym, że powiedziałem jej, że od tłumaczenia jest ona i nie będę pisał na tablicy każdego najdurniejszego działania i siadłem. Do końca zajęć gapiła się na mnie, jakbym jej rodzinę drewnianą łyżką wymordował...
Offline
A wiecie, co jest najlepsze? Będąc w szpitalu, również tam była szkoła (znaczy podstawówka i gimnazjum). Mało kto miał te same książki i... mimo różnic też dało się z tego całą watahę uczyć. A że ktoś musiał kilka działów przeskakiwać? Spoko, przyjdzie czas, to się do tych pominiętych wróci. I żaden z nauczycieli nie lamentował, że nikt nie ma identycznego zestawu podręczników.
Bo jak się chce, to się da.
Offline
Oczywiście, że się da, tylko podstawą jest to, że ci się musi chcieć... no ale jeśli jedna strona idzie po linii najmniejszego oporu to tak się to kończy- lament i narzekania, jak to źle i niedobrze...
Offline
Mnie też bawi to jojczenie na wyprawkę. Dobry plecak - 50 zł i nie trzeba co roku nowego. Piórnik - za 10 zł można bez problemu kupić, a taki wypaśny z wyposażeniem za 20. Trampki - moje kosztowały kurde 20 zł, nie sądzę, żeby dziecięce więcej, chyba że z konwersa :c
Problemem są tak naprawdę tylko podręczniki (j.w.) i sytuacje, gdy wyposażyć trzeba troje, pięcioro, ośmioro dzieci.
Offline
Tisz- to już po prostu dawno zmieniło się w paradę pod hasłem "kto jest bardziej dziany". Tylko po co? Torbę miałem kupioną na targu, kosztowała coś koło 90zł, przetrwała całe gimnazjum i technikum. Książki kupowałem na szkolnej giełdzie co roku i jakoś uczyłem się tego samego, co ci z nowymi. Piórnik dorwałem w jakiejś czystce w sklepie papierniczym za całe- uwaga- 5 zeta. Do tego ostatnie pióro (na naboje) jakie miałem dotrwało do dziś, czyli koło 10 lat już ma, ołówek, gumka, linijka, długopis i naboje jak się skończą. Tanizna. Trampki na WF też kupione na targu za 20zł, strój na WF (bo się nauczyciel czepiał i trzeba było mieć) to też- koszulka "od Chińczyka z targu" za 6 zeta i jakieś spodenki, też "od Chińczyka" za dychę. Wystarczyły na 4 lata, trampki mają już 7 i do prac przydomowych są dalej jak znalazł. No i strój na basen, bo jednak mieliśmy taki luksus w naszej szkole.
Wredne stwierdzenie poleci i szczerze dopiero teraz sobie uświadomiłem, że ja przez całe technikum wydałem 2 razy mniej, niż ta paniusia w ciągu jednego jedynego zakupu, jakim była ta azbestowa atestowa torba. Która pewnie wytrzyma tyle (o ile wytrzyma!) co ta moja.
A to przecież nie wszystko, bo... no nie wiem, czy to ja byłem taki nienormalny, czy coś, że chodziłem i się uczyłem dla siebie, a nie dla prezentów, ale tak naprawdę lista z nagłówkiem "wyprawka szkolna" na tym się nie kończy. Nieeee, skąd- ona dopiero się zaczyna. Bo w końcu co tam książki, zeszyty i tak dalej. "To jest takie staroświeckie, ja potrzebuję do nauki wstaw smartfon/tablet/laptop/komputer/konsolę, bo teraz to wszystko robi się na komputerach a poza tym to inni już mają...". Każdy zna tą śpiewkę. Ostatnio reklamę w tym tonie zaczął nadawać któryś dystrybutor elektroniki. Oczywiście nazwę zapomniałem.
Pięknie całą tą sprawę opisuje Antyweb w artykule o jakże znamienitym wpisie "SZKOLNA WYPRAWKA ZAMIENIA SIĘ W TECHNOLOGICZNY CYRK", gdzie Maciek Sikorski tak pisze:
Kilka godzin temu słyszałem reklamę, w której dziecko mówiło do rodziców, że bez nowego kosza elektroniki nie może być zmotywowane do nauki. I śmieszno i straszno. Boję się, że rodzice dają się wciągać w ten reklamowo – sprzedażowy cyrk, a potem stwierdzają, że wydatki na szkolną wyprawkę pogrążyły domowy budżet. Dziecko z reklamy woła "Mamo, tato, jak żyć?" Rodzice pewnie zadają sobie to samo pytanie przeglądając kolejne poradniki zakupowe sugerujące, że gimnazjaliście jest potrzebny tablet za kilka tysięcy złotych – to on uczyni zeń dobrego ucznia…
Była jeszcze inna reklama z jeszcze bardziej jednoznacznym hasłem
„Zobowiązuję się do zmniejszenia deficytu ocen celujących, jeśli kupicie mi...”
/albo coś podobnego/
A ponoć z terrorystami się nie negocjuje. Tylko w takim razie co to jest Ja rozumiem dać dzieciakowi nagrodę na faktycznie dobre świadectwo, jakieś osiągnięcie. To rozumiem, ale zawsze działało to wg pewnej kolejności- dzieciak coś osiąga, pokazuje dowód, dostaje nagrodę. Nikt jakoś nie myślał żeby dziecko najpierw rozpuścić jak dziadowski bat W NADZIEI, że przyniesie to jakiś wzrost efektywności, a potem miauczeć, że zamiast wzrostu jest wręcz spadek i rozleniwienie. Czemu? Bo rodzice nie dawali się zwariować, wiedzieli, jak to wszystko działa. I tak wychowali się oni, tak wychowali mnie (oj musiałem się postarać, żeby sobie na coś zasłużyć, nie było za frajer i "zobowiązuję się...") i nie było wrzasków o maltretowaniu psychicznym dzieciaka. Zresztą jak widzę to hasło to mimo, że to durny slogan reklamowy, ciśnie mi się na usta hasło mojego taty, który w takich sytuacjach mówił coś w rodzaju "a co ty, dla mnie się uczysz? Opierdzielaj się dalej, reszta zda a ty będziesz dalej kiblował w tej samej klasie. Mi tym krzywdy nie robisz tylko sobie".
Taaaa, całość skomentuję tytułem innego blogowego wpisu: Mamo... Tato... Jak żyć?! - Ciesz się, że w dupę nie dostałeś... Kolejne chamskie stwierdzenie pójdzie, ale ten cyrk jest chyba już tak samo dostrzegalny, jak w przypadku pierwszych komunii świętych, które zamieniły się z kościelnej uroczystości w domowe festiwale kto da droższy, bardziej wymyślny prezent dzieciakowi, żeby mógł szpanować w szkole na następny dzień.
Offline
Ta sieć to Media "włączamy niskie ceny" Expert. Dzieciak trzaska drzwiami i mówi, że nie pójdzie do szkoły, bo nie dostał tableta, a mamusia załamuje ręce. Do tego jeszcze reklamy z pomieszaną kampanią wyborczą i szkołą "obiecuję zwiększyć liczbę szóstek jeśli kupicie mojego kandydata"...
Offline
Jako mama pierwszoklasisty się wypowiem. ok, plecak był dość drogi (jednak plecy dziecka są ważne), ale na pewno nie kosztował 500 zł! Dodatkowym wydatkiem piórnik, kredki i klej 30zł na składkę na różne przybory (tu jest tak, że nauczyciel kupuje "hurtowo" - co wychodzi ostatecznie dużo taniej). No i drodzy... przecież książki do takiej pierwszej klasy są kupione przez państwo... Wydatek na pierwszoklasistę wcale nie jest aż tak kosmicznie wielki.
Ale swoją drogą - beznadziejne te książki wolałabym by uczyli się z tego z czego ja korzystałam
Offline